Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/107

Ta strona została przepisana.

— Panu Marcinowi jeszcze przed obiadem dałem naszą odpowiedź, lecz markotno mi przytem było, dowiedziawszy się, że już ktoś przed nami łaskawie m u odpowiedział.
Panna Anastazya zapłoniła się i aby jakoś wyjść z zakłopotania, wstała i rodzicom rękę ucałowała. Biedaczka, tak się zmieszała tą przymówką ojca, że napowrót drogi do swego krzesła znaleźć nie mogła. Snać pochlebiało to konkurentowi, bo oczu od niej oderwać nie mógł. I mnie też śliczną wydała się panna Anastazya w tej chwili. Ładna będzie z nich para, pomyślałem sobie, będzie i szczęśliwa, jeśli je łączy miłość.
Gdy się już wszyscy uspokoili i panna Anastazya za pomocą cioci napowrót na swojem krześle usiadła, ozwał się ksiądz Ignacy:
— Jakkolwiek każdy kapłan umie szanować tajemnice rodziny, jednak...
— Proszę nam nie ubliżać, księże Ignacy — przerwał pan Jędrzej — wszak bez ciebie nic ważnego nie stało się w domu moim.
I pan Krzysztof kiwnął na to głową, jakoby zgadzał się z tem, co pan Jędrzej powiedział, ale ukośne jego spojrzenie coś niedobrego wróżyło szanownemu kapłanowi.
— A więc, gdy niema nikogo z obcych między nami — począł pan Krzysztof — to zaczynam moje opowiadanie, które wam ciekawie odsłoni rzeczy.
Zrobiwszy tu małą pauzę, tak mówił dalej: