Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/115

Ta strona została przepisana.

największej burzy, zaturkotał wózek przed gankiem, a do izby wszedł mój ojciec.
— Spodziewałem się, że przyjedzie! — krzyknął pan Kajetan i klasnął w dłonie.
— Wszedł mój ojciec — ciągnął dalej pan Krzysztof — zmoczony do nitki i cały trzęsący się z zimna. Twarz miał czerwoną, jakby w wielkiej był emocyi. Uradowałem się jego przybyciem i czemprędzej poskoczyłem do kominka, aby krzesło mu przystawić, gdy nagle i krótko do mnie się ozwał: „Pojedziesz ze mną, Krzysiu!“ A do Małgorzaty rzekł: „Daj mu moją delię, bo tam straszna burza“. Małgorzata na to nic nie odpowiedziała. Była kontenta, że na tem tylko się skończyło. Zanim z zadziwienia do siebie przyjść mogłem, siedziałem już w skarbniczku u nóg ojca, po sam nos owinięty w delię. Pamiętam tylko, że nim konie ruszyły, zaleciała mi jeszcze do uszu ostatnia nuta nieznośnej melodyi: requiem aeternam, i tak długo brzmiała>ni po głowie, póki skarbniczek nasz nie zatrzymał się przed lichym gankiem górskiego dworku. Byliśmy w „Złotej Górze“.
Sylwan przyłożył rękę ozdobioną błyskotnemi pierścieniami do ust i mam słuszne podejrzenie, że ziewnął. M akary patrzył przed siebie i uśmiechał się, jak autor przyszłych trzech tomów, tylko poczciwy Kajetan wytrzeszczył wypukłe oczy swoje w nadzwyczajnej ciekawości.
— Było to już nad ranem — mówił po chwili pan Krzysztof — ale chmury okrywały zewsząd niebo