i sprawiały ciemność. Mój ojciec wydobył mnie z delii, wziął za rękę i otworzył drzwi do pierwszej izby. W tej izbie widziałem mnóstwo starego rupiecia. Przez drugą izbę przeprowadził mnie ojciec szybko, nie dając mi czasu rozglądać się. Mimo to nie zapomnę nigdy tego widoku. W kącie obszernej, a prawie pustej komnaty leżał na łóżku jakiś staruszek o żółtej, wyschłej twarzy, a strasznie iskrzących oczach. Przy nim świeciła się lampa, a nad nim wisiało kilka szabel i duża flinta. Wyglądał jak człowiek konający, a jednak nikogo nie było przy łóżku. Czarny, kudłaty pies leżał pod oknem i warczał na nas. Mój ojciec odwrócił mnie szybko od tego widoku i pchnął do alkierza, zamknąwszy drzwi za mną. Przyzwyczajony do samotności od dziecka, nie przestraszyłem się bynajmniej, widząc się w małym na pół ciemnym pokoiku. Na dworze zaledwie robiło się szaro. Chciałem się właśnie po izdebce rozglądać, gdy przez drzwi usłyszałem głos chorego szlachcica:
— Sprawa! — zawołał.
— W ziemi — odpowiedział mój ojciec.
— A srebrniki?
— W ziemi.
— A powróz?
— W ziemi — odpowiedział znów mój ojciec.
Chory zapłakał rzewnym płaczem, a gdy się po chwili uspokoił, zaczął mój ojciec do niego cichym głosem mówić, czego już zrozumieć nie mogłem. Natrafiwszy na łóżko, usiadłem na niem, bo byłem nocną
Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/116
Ta strona została przepisana.