— Może być, że to był widok okropny — mówił dalej pan Krzysztof — mnie jednak nie wydawał on się takim. Księżyc świecił jasno i widziałem wyraźnie, jak głowa chorego zwiesiła się bezwładnie na ramieniu ojca, który w jednej ręce niósł jakieś narzędzie do kopania. Zebrała mnie ciekawość, co to z tego będzie, i milczkiem wymknąłem się przez otwarte drwi do ogrodu.
— Ah, ah! — zawołały kobiety i przysunęły się bliżej do kominka.
Pan Jędrzej milczał przez cały czas. Zdawało się, że z niewielką ciekawością słuchał tej historyi.
— Księżyc świecił jasno — opowiadał dalej pan Krzysztof — ale w ogrodzie było wiele cienia. Przy płocie z trzech stron stały gęstym rzędem topole, a w samym środku był mały pagórek, otoczony dokoła staremi lipami. Podanie niesie, że na tym pagórku, widocznie ręką ludzką usypanym, miały się niegdyś odbywać ceremonie pogańskie. I w samej rzeczy, dziwna symetryczność tych starych drzew i różnych wklęśnień w ziemi wskazują na jakieś dawne obrzędy, które się na tem miejscu odbywały. Otóż ku temu wzgórkowi udał się mój ojciec z chorym szlachcicem. Szedłem za nim w oddaleniu, trzymając się cienia topoli. Pod pierwszą lipą, która stała tuż pod wzgórkiem, zatrzymał się mój ojciec. Chory jęknął, jakby uczuł ból jakiś, i zawołał:
— Sprawa?
— W ziemi — odpowiedział mój ojciec.
Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/118
Ta strona została przepisana.