— Srebrniki?
— W ziemi.
— Powróz?
— W ziemi — była znów odpowiedź mego ojca.
Tu zsunął się chory z ramion ojca i powalił na ziemię. Wił się jakby w kurczach i jęczał. Ojciec mój coś mówił do niego, ale już dosłyszeć nie mogłem, bo wiatr szeleścił w topolach. Po niejakim czasie przykląkł ojciec, wziął znów chorego na plecy i poniósł pod drugą lipę. Znów te same dziwaczne zapytania i te same odpowiedzi mego ojca. I tak trwało to, póki kur po raz pierwszy nie zapiał. Wtedy ucichły te zapytania, słychać tylko było, że ktoś ziemię kopie. Za kilka chwil zaczęła się między nimi jakaś żywsza, urywana rozmowa, która szybko przechodziła w kłótnię. Nikogo się na świecie tak nie lękałem, jak ojca, gdy był rozgniewany. Czemprędzej więc wróciłem do izdebki i położyłem się do łóżka. W nocy miałem sny okropne, a gdym oczy otworzył, stał mój ojciec nademną z lampą w ręku, wpatrywał się w twarz moją, mówiąc jakby do własnych myśli swoich: niezgoda pozbawiła nas wszelkiej nadziei, on już nie żyje!... Ale wnet niby oprzytomniał i rzekł do mnie: W stań, pojedziemy. Zerwałem się z łóżka, a nim jeszcze oczy przetrzeć zdołałem, zarzucił mi ojciec delię na głowę i szybko wyprowadził mnie z izdebki. Idąc przez dużą komnatę, ujrzałem człowieka leżącego na długim stole. Był wyprężony jak struna, a twarz miał siną.
Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/119
Ta strona została przepisana.