Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/120

Ta strona została przepisana.

W nogach stała lampa, pod stołem leżał czarny kudłaty pies, a koło drzwi siedział dziadek kościelny i szeptał pacierz. Za chwilę siedziałem znów w skarbniczku u nóg ojca, zawinięty po sam nos w delię, ale tym razem już usnąć nie mogłem. Przez kilka tygodni już mnie nic nie bawiło. Ów człowiek leżący n a długim stole, lam pa, pies i dziad kościelny, stały mi ciągle przed oczyma. Mój ojciec od tego czasu bardzo rzadko w domu przesiadywał. Po całych nocach chodził to po ogrodzie, to po lesie i często sam coś mawiał do siebie. Co trzeci dzień wyjeżdżał nocą, a za kilka dni wracał znów nocą do domu w jakiemś dziwnem rozdrażnieniu. Gospodarstwa już nie doglądał, wyżła kazał zastrzelić, bo wszędzie za nim się czołgał i wtedy to sprzedał Boleszczyce.
Niejaki czas milczał pan Krzysztof. Przezwyciężywszy jakieś odzywające się w nim uczucie, zaczął znów:
— Mnie wywiózł do miasta i oddał w opiekę dawnemu swemu znajomemu, zapłaciwszy mu z góry za lat dziesięć. Potem gdzieś wyjechał, mówiono, że dostał pomieszania zmysłów, i wkrótce doszła mnie wiadomość, że nagle umarł. Różnie mówili ludzie o jego śmierci. Wiecie o tych wszystkich niedorzecznych baśniach, które dotąd krążą po świecie. Nie będę ich powtarzał.
Milczenie powszechne było oznaką, że opowiadacz potrącił o przedmiot nader drażliwy. Po chwili mówił dalej: