Pan Krzysztof odpoczął sobie chwilkę i dalej tak mówił:
— Zestawiwszy to wszystko razem, com teraz słyszał, a com dawniej na własne oczy widział, byłem pewny, że pod lipami zakopane są jakieś skarby. Przyszedłem także na ślad tradycyi, że przed kilkudziesięciu laty przebywał u pana Szymona jeden z owych lekkomyślnych ludzi, którzy dla igraszki lub z prywaty rozpędzali sejmy nasze, obradujące nad sprawami publicznemi. Gość pana Szymona miał to samo uczynić i za niezgodę, którą między swymi wzniecił, wziął od jakiegoś stronnictwa wielkie pieniądze. Miał jednak wstręt do tych pieniędzy i chcąc się ich pozbyć, zakopał w ogrodzie, a sam zniknął bez wieści. Panu Szymonowi wlazł ten skarb tak do głowy, że porył pługiem i motyką całe owo wzgórze, a gdy go kto o przyczynę pytał, to mówił, że ziemię nieurodzajną sprawia. Ztąd też sąsiedzi, którzy wiedzieli, o co właściwie chodzi panu Szymonowi, pytali go: „A jak tam sprawa?” co w późniejszym wieku, gdy już cierpiał pomieszanie rozumu, sam często powtarzał.
Myśleliśmy, że tu kończy się ciekawe opowiadanie pana Krzysztofa i markotno nam było, że ta dziwna tajemnica pana Szymona rozwiązała się w sposób tak pospolity. Pan Krzysztof widział to po twarzach naszych, a chcąc nam chwilowe nieukontentowanie wynagrodzić, wydobył z zanadrza zwitek papieru i rozłożywszy go, rzekł:
Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/124
Ta strona została przepisana.