Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/136

Ta strona została przepisana.

stkie pola osady były położone do słońca, a z trzech stron zasłaniały je od wiatrów mroźnych niebotyczne góry. To też praca osiadłej tu czeladzi przynosiła plon dostatni, a wdzięczni robotnicy nazwali tę ziemię „złotą11, chociaż ona nie dawała im wprost tego błyszczącego kruszcu, tylko wynagradzała ich trud i pracę.
Mały, drobny na pozór obrazek rósł za zbliżeniem się do niego w coraz ogromniejsze rozmiary. Wkrótce z pomiędzy drzew wychylił się dworek, potem inne zabudowania gospodarskie, a na skręcie około małego stawku obaczyliśmy i furtkę do ogrodu, w którym wznosił się ów tajemniczy wzgórek, opasany staremi rosochatemi lipami.
Jakieś dziwne uczucie przeniknęło mnie na widok tego wzgórka. Zdawało mi się, że się zbliżamy do jakiejś świątyni starożytnej, w której lochach uwięziona jest owa przeszłość zamierzchła. Dla dzisiejszych ludzi kryje ona skarb, którego łakną, a który ma się tylko wtedy stać dla nich widomym, jeśli się choć raz w życiu wyrzekną słabości swoich i ze zgodnem sercem przystąpią do odszukania go.
Wreszcie stanęliśmy przed dworkiem. Stary sługa i dwa psy wyszły na nasze przywitanie. Ani uprzejmość gospodarza, który sadził się na różne komplimenta, ani koncepta Sylwana, niecnoty, który moją żonę Dyaną tej leśnej krainy nazywał, nie mogły serca mego rozweselić. Ciągle stał mi przed oczyma antecesor pana Krzysztofa, a wchodząc do