przez okno na ów pagórek tajemniczy, który niedaleko nas czernił się w świetle księżyca; stare, rosochate lipy rzucały daleko cień swój olbrzymi, a ich rozpostarte gałęzie wypisywały na ziemi jakieś dziwne hieroglify.
Pan Krzysztof był widocznie uradowany. Patrząc na zamyślone i posępne twarze gości swoich, uśmiechał się i zachęcał do kielicha, który krążył koleją. Wnosił także różne toasty dowcipne, ale o skarbie nic nie wyrzekł.
Wreszcie wstał i zawołał z powagą:
— Po pustej zabawie przystąpmy do rzeczy poważniejszych! Mówmy o skarbie zakopanym.
Wszyscy jakoś trwożliwie spojrzeli po sobie. Widać było, że nie radzi przystępowali do przedmiotu, który przecież godzien był całej ich uwagi. Mamy wrodzoną obawę przed każdym krokiem stanowczym.
A do tego zdążały słowa pana Krzysztofa.
— Najdroższym skarbem naszym jesteś ty sam, kochany Krzysztofie. Ja stary, spokojnie zamknę powieki, albowiem oczy moje oglądały ciebie w mojem kole rodzinnem. Zgodą i miłością stoi rodzina; biada narodowi, jeśli niezgoda i zawiść porozrywa węzły rodźmy! A więc wnoszę zdrowie: „niech żyje miłość braterska!“ — zawołał pan Jędrzej.
— Która zestrzelona w jedno ognisko, wolna od wszelkiej prywaty, może ziemię z odwiecznych ruszyć posad — dorzucił Makary.
Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/138
Ta strona została przepisana.