Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/142

Ta strona została przepisana.

zdołałem po kątach się rozejrzeć,.wszedł do mnie pan Krzysztof.
— I cóż myślisz waszeć o jutrzejszej naszej wyprawie? — zapytał mnie.
Ruszyłem ramionami, ale nic nie odpowiedziałem.
— Cóżbyś wasze na to powiedział — mówił dalej — gdybym zaproponował skarb ten cały dać biednej sierocie, pannie Klarze?
— To myśl piękna i szlachetna — odpowiedziałem. — Sierota nie znachodzi na ziemi ani miłości, ani przywiązania; niechże to jej będzie, co w ziemi leży.
— Tak trzeba zrobić — dorzucił pan Krzysztof, a uścisnąwszy mnie za tę radę na dobranoc, uśmiechnął się jak człowiek, który swego dopiął, i wyszedł odemnie.
Ledwo się drzwi za nim zamknęły, usłyszałem znów czyjeś kroki. Ostrożnie i zcicha wszedł pan Kajetan.
— Przepraszam waszmość — zaczął z góry — ale coś mi do głowy przyszło, w czem chciałem zasięgnąć rady waszmości.
— Proszę, proszę — rzekłem.
Pan Kajetan zamyślił się trochę, z czem mu wcale nie było do twarzy, a położywszy palec na czole, ozwał się cichym głosem:
— Pan Krzysztof mówi, że to ma być skarb bardzo wielki!
— A tak — odparłem.
— Ale że tylko wszyscy razem możemy go wykopać — dorzucił.