— Takie są warunki — rzekłem.
Pan Kajetan znów się zamyślił, posunął palcem po czole i jeszcze cichszym ozwał się głosem:
— A gdyby... naprzykład... jednego z nas nie było?
Skrzywiłem się i rzekłem.
— To skarb nie może być wykopanym.
Kajetan milczał czas niejaki. Widziałem, że coś w myśli waży. Wypogodziwszy czoło i uśmiechnąwszy się jak człowiek, którego to, o czem przed chwilą mówił, nie wiele obchodzi, zaczął z innej beczki:
— Czy znasz wasze pannę Eulalię?
— Posażna i herbowna panna — odpowiedziałem:
— Ma to być dom bardzo dum ny — dorzucił zamyślony.
— Dzisiejsza duma to rzecz krucha — rzekłem. — Pieniądze przemogą ją zawsze.
— Czy tak waść sądzisz? — poderwał skwapliwie.
— Nie inaczej — odparłem i uśmiechnąłem się, bo poczciwy Kajetan przy tych słowach strasznie głupio wyglądał.
Po niejakiem milczeniu ozwał się Kajetan:
— Dzisiaj już jest świat taki, że każdy musi myśleć o przyszłości. Od przybytku głowa nie boli. Panna Klara ma dobre złote serce, ale...
I zaczerwienił się po same uszy poczciwy Kajetan. Krew jego była lepszą od duszy.
— Mówią ludzie — mówił dalej — że afekt serdeczny trwa póty, póki bieda i niedostatek w oczy nie zajrzą.
Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/143
Ta strona została przepisana.