Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/148

Ta strona została przepisana.

Pan Krzysztof przyskoczył do niego, a ściskając go, rzekł:
— Co się odwlecze, to nie uciecze. Jeśli dzisiaj rodzina twoja nagle pochorowała się, to odłóżmy rzecz do jutra.
Nadzwyczajna grzeczność i wesołość pana Krzysztofa nie uspokoiły trwożliwego serca pana Jędrzeja, i mnie coraz smutniej było, a kobiety wkrótce po śniadaniu powynosiły się.
Mszę świętą odłożono do jutra. A chociaż gospodarz różne wymyślał krotochwile, aby nas przez dzień cały zabawić, i po kilka razy chorych odwiedzał i uspakajającą dawał nam relacyę, mimo to coś ciężyło nad nami, jakby jakaś chmura złowieszcza.
I tak przeminął dzień cały. Każdy z chorych obiecywał, że jutro zdrowym będzie.
Wreszcie nadszedł wieczór. Po wieczerzy odszedłem znów do mojej izdebki. Długo czytałem na książce i rozmyślałem nad dzisiejszem wydarzeniem.
Było już koło północy, gdym się chciał spać położyć. Przystąpiłem do okna, księżyc świecił jasno, jak wczoraj. Zadziwiło mnie, że kolo wzgórka pomiędzy drzewami widziałem znów jakieś ludzkie postacie, które kryły się w cieniach.
Wziąłem czapkę i wyszedłem.
Na dworze była cisza, słychać było każdy listek spadający na ziemię.
Zaraz za ogromnym kasztanem zdybałem Kajetana. Ukrywał za sobą jakieś narzędzie do kopania.