Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/15

Ta strona została przepisana.

Nie dała mi dokończyć moja śliczna Basia, bo zmarszczywszy białe czoło, zapytała nagle:
— Gdzie jutro pojedziemy?
— Do JMPana Pawia, jeśli ochota — odpowiedziałem pokornie.
— Któż jest ten pan Paweł? — poderwała szybko.
— Szlachcic na zagrodzie i dobry sąsiad — dorzuciłem.
— Czy ma dwór okazały?
— Ubogi, ale poczciwy domek — rzekłem z odwagą.
Śliczna moja Basia rozśmiała się dosyć głośno, a choć już od tego czasu, dzięki Bogu, pięćdziesiąt lat upłynęło, ten śmiech jednak zatrzymałem dobrze w mojej pamięci i ilekroć on się w tych pięćdziesięciu latach powtarzał, zwiastował mi zawsze coś niedobrego, o czem mój proboszcz, ksiądz Jacek, wiele mógłby opowiadać. Ale że to w dawnych czasach przygotowano nas na to, że życie ludzkie nie składa się z samych róż i kwiatów, ale że ciernie i głogi między nie się wplatają, toż nie straciłem odwagi i młodej żonce odpowiedziałem z należytą determinacyą:
— Jeżeli ochota, to zaprzęgnę siwki do żółtej kolasy i zawiozę panią do Boleszczyc, przed biały, okazały dwór, do którego wstępuje się po trzech murowanych gradusach.
I któż mi powie, że nie wiedziałem, co mojej ślicznej Basi powiedzieć. Ledwo słowa moje usłyszała,