Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/155

Ta strona została przepisana.

— Bawmy się w „skarb zakopany“ — zawołał jakiś miły chłopaczek o błękitnych oczach.
— Bawmy się, bawmy się! — zawołały dzieci.
Stanąłem koło muru i patrzyłem z boku. Zadziwiło mnie to szczególne zdarzenie.
Jeden z chłopców z rudą czupryną udawał ś. p. Krzysztofa i zapisywał drugim skarb ukryty. A!e przcdewszystkiem mieli wszyscy zgadzać się z sobą.
Serce uderzyło mi w piersi, zdawało mi się, że Bóg przez te dzieci do mej zbolałej duszy przemawia. Jakoż doznałem wielkiej pociechy. Wszystkie dzieci otoczyły w zgodzie i jedności ogromny kamień i wspólnemi siłami ruszyły go z miejsca.
Podziękowałem Bogu za tę pociechę i rzekłem do siebie:
— Boleszczyccy nie wydobędą skarbu, który w ziem? leży, ale dzieci ich dostaną go.
Gdym siadał na bryczkę, ujrzałem nizkiego, pękatego człowieczka, biegnącego z ogromnym kijem na cmentarz kościółka.
— A to urwisze, te dzieciaki! — krzyczał i machał kijem.
— Cóż one panu zrobiły? — zapytałem.
— Wyobraź pan sobie — mówił pękaty człowieczek, sapiąc z gniewu — uroiło się tym dzieciakom, że pod tym dużym kamieniem są pieniądze!
— Wszak go nie ruszą z miejsca! — wtrąciłem.
— Ba! — zawołał nieznajomy — jak się wszyscy razem wezmą!