Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/28

Ta strona została przepisana.

ła rańtuch, jakby jej tu goręcej było, a zbliżywszy się do mnie, szepnęła mi do ucha:
— Przecież Boleszczyccy przyszli po rozum do głowy, gdzie kogo przyjąć należy.
Nic na to nie odpowiedziałem, bo mi wśród tych błyskotek i fraszek modnych jakoś tęskno było za tym kominkiem pradziadowskim, za temi szaremi ścianami i za tem ciepłem „kółka rodzinnego,“ które tam się skupiało, a tu w pysznym salonie, gdzieś daleko od siebie się rozbiegło. Nawet pan Sylwan oddalił się od mojej żony i stanął w dużem oknie, przypatrując się burzy i błyskawicom.
To też i sercom nie stało tu ciepła i język jakoś stwardniał, że nie można było kilku słów skleić do kupy. Napróżno próbowała panna Pulcherya rozweselić nas jakąś wesołą melodyą, którą zaczęła grać na klawikordzie, napróżno pan Sylwan przy wtórze klawikordu chciał jakąś ułańską piosneczkę do czarnych oczek zaśpiewać; prócz mojej żony, która przypadkiem takie same czarne oczy miała, nikt jakoś nie słuchał miłosnych treli pana Sylwana.
Widząc wreszcie, żeśmy nie bardzo na rękę gospodarzowi, odprowadziłem żonę moją od klawikordu i szepnąłem jej do ucha, że czas, abyśmy udali się na spoczynek. Moja żona nie była jednak tego zdania i kto wie, jak długo byłaby słuchała śpiewek ułańskich, gdyby gospodarz nie był mnie wziął za słowo, mówiąc, że już do spoczynku wszystko dla