Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/40

Ta strona została przepisana.

Człowieku — rzekł po chwili i słychać było, że kilka kroków naprzód postąpił — słuchaj, człowieku! Na całym świecie, na ziemi i na morzu, na żadnej z tych miliona gwiazd, które tam świecą, nie ma istoty, któraby mi bratem była! ha, ha, ha! Wszak ja sam jeden aa świecie, jak palec, tylko w tym dniu...
— Już dosyć tego, Krzysztofie — przerwał pan Jędrzej błagającym głosem.
Snać niemiło uderzył o serce nieznajomego ten głos poczciwego staruszka, bo jakoś opryskliwie w tył odskoczył i zawołał:
— Idź precz!
— Tyś przeklął moją rodzinę! — mówił dalej z boleścią pan Jędrzej.
— A tyś mi przysiągł, że w tym dniu raz do roku pozwolisz mi samemu przepędzić noc przy tym kominku, przy którym siedział nieboszczyk mój ojciec. Zejdź mi z oczu!
— Krzysztofie! — zawołał pan Jędrzej z wielkiem wzruszeniem. — Tyś w szale namiętności wyrzekł przekleństwo, a ono cięży na mojej rodzinie. W spokojne kółko rodzinne rzuciłeś jad niezgody i przychodzisz co roku, aby z szyderstwem na ustach usiąść na chwilę przy tem samem ognisku domowem, koło którego zbiera się moja rodzina. Krzysztofie, uznaj, żeś źle uczynił, a rodzina moja przyjmie cię jak brata. I będziesz razem z nią siedział przy tym samym kominku, do którego przecież choć raz do roku wzdychasz.