Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/41

Ta strona została przepisana.

Okropny, przerażający śmiech rozległ się po ścianach komnaty. Mówią, że ze śmiechu można poznać duszę człowieka. Zaiste, brzydka musiała być dusza tego szczególnego człowieka, bo też śmiech jego rozdzierał serce.
— I ty prawisz mi dzisiaj sentymenta — zawołał, śmiejąc się ciągle — dzisiaj mówisz do mnie jak baranek, a przecież twój ojciec wydarł nam nasze gniazdo rodzinne, a moja rodzina rozeszła się w świat, jak rój bez matki!... Proszę cię, odejdź i zostaw mnie sam ego. Wszak taki był układ między nami!
— I dotrzymałem go dotąd.
— Dlaczegóż dzisiaj łamiesz nasz układ?
— Bo czuję się starym, mocno starym. Schodząc do grobu, chciałbym pokój i zgodę nad sobą zostawić.
Tu nastąpiła w rozmowie długa pauza. Serce mi biło głośno, pragnąłem całą duszą, aby ci, jak się zdawało, nieprzyjaźni ludzie, podali sobie rękę i w jedną złączyli się rodzinę. Nawet samo niebo sprzyjało tej myśli. I jakby w wielkiem było oczekiwaniu, ucichło w tej chwili, a na ziemię skrzepłą wyjrzało kilka gwiazd bożych, aby zbłąkanym pielgrzymom prawe drogi oświecić. Czarne chmury rozsuwały się zwolna, nawet szalony wicher stanął śród drogi, — aby nie mieszać tej świętej ciszy, w której zwykł Bóg przemawiać do serca człowieka.
Z całą naturą i ja wstrzymałem oddech i z wiel-