rywać nocnego spaceru, a panu Sylwanowi jego piosnek ułańskich, przeszedłem na drugą stronę ogrodu, na szeroką, piaskiem wysypaną ścieżkę.
— Wszelki duch chwali Pana Boga! — krzyknąłem nagle, spotkawszy się na zakręcie ścieżki z jakąś długą czarną figurą.
— Laudetur — odparł ksiądz Ignacy, który właśnie powracał ze dworu do swojej plebanii.
— Ja myślałem, że waszmość już śpisz w najlepsze! — zacząłem rozmowę.
Ksiądz Ignacy ścisnął mnie za rękę i żartobliwym rzekł tonem:
— Kapłan, mości dobrodzieju, i stróż nocny, to jedną chodzą drogą. Jeden pilnuje naszego mienia, a drugi sumienia.
— Toż sumieniom naszym nie grozi tu żadne niebezpieczeństwo — odrzekłem i zamyśliłem się nieco, przypomniawszy sobie szarą komnatę.
— Pokusa do złego zawsze się znajdzie — odparł ksiądz Ignacy tym samym żartobliwym tonem i umilkł na chwilę, aby słuchać melodyi pana Sylwana. Ale jakoś nie podobały mu się trele ułana, bo pogardliwie machnął ręką, a zwróciwszy się do mnie, rzekł:
— Strzeżonego Pan Bóg strzeże... Dzisiaj długo jeszcze we dworze czuwać będą, bo to wigilia św. Floryana. Dotychczas bawiłem u pani Jędrzejowej i czytałem z nią modlitwy św. Augustyna. Biedna
Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/48
Ta strona została przepisana.