bo z tonu żartobliwego przeszedł w poważny, a ścisnąwszy mnie za rękę, rzekł:
— Od drobnych, na pozór niewinnych rzeczy, poczynają się wszystkie nasze nieszczęścia.
— Słuszne to zdanie, księże Ignacy — odpowiedziałem. — Nie odrazu to musiało przyjść do takiej niezgody w rodzinie Boleszczyckich, jak to mimowoli w mojej izdebce, która graniczy z szarą komnatą, zasłyszałem.
Tym sposobem zwróciłem rozmowę na przedmiot, który mnie wyłącznie w tej chwili zajmował. Zrozumiał to ksiądz Ignacy, bo spojrzawszy na mnie, milczał czas niejaki, jakby sobie coś w głowie układał, a westchnąwszy, rzekł do mnie:
— To waszmość myślisz o panu Krzysztofie?
— A nie inaczej — odpowiedziałem.
Po niejakim czasie namysłu ozwał się ksiądz Ignacy:
— Historya o panu Krzysztofie jest tu mniej więcej wszystkim wiadoma. Każdy jednak opowiada ją sobie inaczej. Jedni nazywają go szulerem, drudzy człowiekiem bez sumienia, pieniaczem, to znów pijakiem, a są nawet i tacy, którzy utrzymują, że na swoim odosobnionym majątku w górach Karpackich miewa konszachty z opryszkami. Stary Stefan, mój karbowy, wierzy, że razu jednego podczas wielkiej burzy wleciał w niego dyabeł i opętał go.
— Czy to być może? — zapytałem zdziwiony.
Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/50
Ta strona została przepisana.