Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/56

Ta strona została przepisana.

— Naprzód, gdy był małeni dzieckiem, umarła mu matka. Obca piastunka nosiła go na ręku i karmiła. Ojciec, zajęty robieniem grosza, rzadko patrzył na niego. Krzysztof nie zaznał nigdy uścisku matki, nie uczuł pocałowania ojcowskiego. Czasem tylko, gdy była burza na świecie, siadał ojciec przy ciepłym kominku w szarej komnacie i brał go z nudów na kolana obok ulubionego wyżła. I dziwne to serce ludzkie! Po wszelkich przebytych brudach życia wraca pan Krzysztof pamięcią do tych kilku chwil, które przepędził na łonie rodzicielskiem. On sam nie wie, jakim sposobem to się dzieje, a przecież coś go ciągnie do tego miejsca, do tych w spomnień rodzinnych. Nawet w końcu, nie mogąc się oprzeć temu dziwnemu uczuciu, po latach zatargów i niezgody uczynił z panem Jędrzejem ten układ szczególny, że w wigilię św. Floryana (ojciec jego nazywał się Fioryan), który to dzień szczególne na nim czyni wrażenie, przyjeżdża do Boleszczyc i samotnie przepędza noc przy kominku w szarej komnacie. Wymówił sobie tylko, aby nikt z domowych nie przychodził wtedy do niego.
— Pan Jędrzej wspominał coś o przekleństwie, które rzucił na jego rodzinę — wtrąciłem znów.
— Zaraz, tylko proszę o cierpliwość. Nie odrazu robi się człowiek tak złym, aby swoich bliźnich przeklinał. Otóż, sprzedawszy Boleszczyce, umarł wkrótce ojciec pana Krzysztofa, a że był z rodu Siciń-