Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/64

Ta strona została przepisana.

go, długo świeciło nad szczęśliwym moim domem, moją ukochaną rodziną!
W tych słowach pana Jędrzeja było tyle szczęścia, tyle błogiego ukojenia, że usłyszawszy je, mimowoli przyszło mi na myśl: Gdyby ten człowiek zawiódł się w swoich nadziejach, gdyby na rodzinę jego spadło jakie nieprzewidziane niszczęście — onby żyć przestał.
I jakiś strach zdjął mnie nagle, złowieszcze przeczucie opanowało serce moje. Powoli oddalała się odemnie postać poczciwego staruszka, głos tylko jego, nakazujący przybyłym wszelką wygodę, zalatywał do naszych uszu.
— To zapewne pan Marcin przyjechał — ozwał się po niejakim czasie ksiądz Ignacy.
— Co za Marcin? — zapytałem.
— Konkurent panny Anastazyi — odpowiedział mój towarzysz — daj Boże, aby to wszystko na dobre wyszło.
Chociaż wszystko to, co się dotychczas w tym dworze działo, a czego ja sam świadkiem byłem, na dobre się zanosiło, jednak we wszystkich nadziejach i wzajemnych życzeniach były tak dziwne klauzury, że mimowoli napawały moje serce jakąś dziwną, niewytłumaczoną obawą.
— Cóż to za konkurent ten pan Marcin? — zapytałem po krótkiej pauzie księdza Ignacego.
— Poczciwy, złoty chłopiec — odparł tenże — kabza tylko niezbyt pełna.