Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/67

Ta strona została przepisana.

żony wejść do mojej izdebki, gdy nagle obaczył mnie pan Kajetan i zaraz donośnym zawołał głosem:
— Hej! panie Michale, pójdźże tu na arbitra, bo jakom żyw, nie dam pardonu ułanowi. Dzban do czasu wodę nosi i moja cierpliwość już się wyczerpała! Kajetan mówił to tak stanowczym głosem, że poznałem odrazu, że to coś nie przelewki. A że obowiązkiem jest każdego prawego człowieka godzić drugich, gdy się powaśnią, toż przystąpiłem do nich, w tem przekonaniu, że jeszcze do snu wezmę sobie jaki dobry uczynek pod poduszkę.
Kajetan stał z rękami w tył założonemi, jak człowiek pewny swojej siły, jeśli jej koniecznie użyć wypadnie. Sylwan wyglądał coś strasznie na kota, którego przy śmietanie złapano. Powciągał pazurki i przybrał tak obojętną minę, jakby żadnego na sercu nie miał przewinienia i niczego się za to nie obawiał. W lewej ręce trzymał cytrę, a prawą podgartywał sobie czuprynę z taką swobodą, jakby się na bal wybierał.
— Cóż waszmościowie tak stoicie, jak koguty przeciw sobie? — rzekłem żartobliwie, bo żart w takim razie najprędzej rozbraja zapaśników.
— Jak to nie mamy stać przeciw sobie, jak koguty, jeśli jeden bierze z przed dzioba drugiemu, co ten sobie wygrzebie — odpowiedział Kajetan i groźnie ręce za siebie rzucił.
— A cóżeś to sobie po księżycu wygrzebał, panie Kajetanie? — zapytałem tym samym tonem żartobliwym.