Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/68

Ta strona została przepisana.

— Żart na bok, panie Michale — rzekł Kajetan — bo we mnie wszystko kipi.
— Dla Boga, cóż się stało? — zawołałem seryo, widząc, że moje żartobliwe zapytanie rozdrażnia jednego z braci.
— Nie jest to wprawdzie ani czas, ani miejsce po temu — mówił Kajetan — aby sprawę naszą przed waszmością wytoczyć, zresztą i zażyłości nie ma jeszcze takiej między nami, ale jeśli człowiekowi coś dopiecze, to radby mówić, chociażby i nikt słuchać go nie chciał.
— I lepiej byłoby dla ciebie, gdyby pan Michał w rzeczy samej nie chciał cię słuchać — wtrącił z ironicznem lekceważeniem pan Sylwan.
Na co odpowiedziałem bez namysłu:
— Nie miłać wprawdzie rzecz słuchać spraw cudzych, ale gorsza uciekać wtedy, gdy je już wytoczono. Dlatego chętnie słucham skarg waszych, a w Bogu nadzieja, że się na dobranoc uściskacie.
— Ja mu wszystko daruję, tylko niech raz przestanie mnie martwić — zawołał Kajetan.
— Cóż ciebie to martwi? — zapytał Sylwan. — Prędzej pan Michał mógłby...
— Mógłby się zmartwić i pewnie się zmartwi jako człowiek poczciwy — wpadł Kajetan.
— Dziecko jesteś — zawołał Sylwan i uczynił bratu jakiś znak, którego dotychczas wytłumaczyć sobie nie umiem.
Ale Kajetan zanadto był rozdrażniony, aby na