za połę mnie ułapił i drżącym od radości głosem szepnął mi do ucha:
— Pójdź za mną, a jeszcze pokażę ci coś, co cię pewnie do łez poruszy. Jestem dzisiaj najszczęśliwszym z ludzi. Pan Marcin, który właśnie w nocy tu zjechał, stara się o rękę Anastazyi.
Rzekłszy to, pociągnął mnie zwolna za sobą. Przeszliśmy przez szpaler malinowy i stanęliśmy blizko narożnego okna dworu. Okno było jasno oświetlone i stało otworem. Różne firanki i firaneczki okazywały, że tu mieszka kobieta, która wiele już życia przepędziła nad robótkami kobiecemi. I w samej rzeczy nie omyliłem się. Usłyszałem bowiem głos panny Pulcheryi, z którym łączył się piękny i dźwięczny głosik panny Anastazyi.
Pan Ignacy położył palec na ustach, aby nie robić szelestu, a drugą ręką wskazał na okno. Staliśmy pod gęstym krzakiem jaśminu, który zakrywał nas cieniem swoim.
Panna Pulcherya miała okulary na nosie, a w ręku trzymała jakąś grubą książkę. Anastazya była widocznie czemś wzruszona, bo nieustannie przechadzała się po pokoju.
— Mówisz mi ciociu — mówiła panna Anastazya — że dobrze powinnam się nad tem zastanowić, co jutro panu Marcinowi odpowiedzieć. Mnie się zdaje, że moja odpowiedź już była gotowa od pierwszego naszego widzenia się.
Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/80
Ta strona została przepisana.