z tajemniczem jakiemś wspomnieniem przemknęła przed jej wzrokiem. Wreszcie ocknęła się, wstrząsła ładną główką, jakby z niej wszystkie niedobre myśli jak plewy wysypać chciała, i rzekła pięknym, pewnym głosem:
— Ciocia zawsze tak mówi, złe ja w końcu nie wiem, co dobre, a co złe. Nie trzeba chodzić, bo się potknąć można, nie trzeba siedzieć, bo to niezdrowo. Najlepiej będzie, jeśli pójdę za popędem serca, a reszta — jakoś to będzie. Pana Karola wybiłam sobie z głowy, chociaż tak pięknym karyklem i angielskiemu folblutami zajechał. Jest to modny dzisiejszy paniczyk, który szuka stu tysięcy, a u mnie ich nie znajdzie.
I znów zamyśliła się panna Anastazya. Nie wiem, o czem myślała: czy o panu Marcinie, czy o angielskich folblutach pana Karola, czy wreszcie o stu tysiącach posagu?
— Dla tego, kochana ciociu — mówiła dalej — powiedziałam sobie: Pan Karol twoim nie będzie, bo nie masz stu tysięcy posagu, a pan Marcin wcale się o posag nie pyta.
— A cobyś powiedziała sobie, gdybyś miała sto tysięcy? — zapytała ciocia, przecierając okulary.
Panna Anastazya przeszła się kilka razy w milczeniu. Poczem ozwała się do panny Pulcheryi:
— Już ja widzę, że to jest wola Boża, abym została żoną pana Marcina. Moje serce przylgnęło
Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/82
Ta strona została przepisana.