przyniesione mi śniadanko. Miałem zwyczaj brać co rana „Złoty Ołtarzyk” do ręki i patrzeć, gdzie mi się sam otworzy. Przeżegnałem się więc i otworzyłem go. Wypadła mi „modlitwa w utrapieniu.” Byłem tej myśli, że to prognostyk tego, co się w dniu tym stać miało. Nie wiedziałem, że to miał być prognostyk na całe życie moje.
Otóż, odmówiwszy modlitwę, nasunąłem czapkę na głowę i już chciałem wyjść z izdebki, aby jeszcze przed służbą Bożą świeżem odetchnąć powietrzem, gdy w szarej komnacie, w której dotąd było głucho jak w grobie, usłyszałem nagłe jakieś krzyki i hałasy. Stanąłem i słuchałem. Pan Krzysztof w jakimś niedobrym był humorze. Krzyczał na starego Sobka i lżył go ostatniemi wyrazami. Po nim wsiadł na furmana, któremu naczczo kazał zjeść kilkakroć sto tysięcy. Pokojowca, który mu przyniósł wodę, posłał do dyabła, a poczciwemu Janowi kazał zdechnąć, jak psu. Komuś jeszcze tam życzył, aby go piorun trzasnął, a przynajmniej, aby sobie kark złamał, ale tego już słuchać nie chciałem, bo właśnie zadzwoniono w kościele na mszę świętą. I pomyślałem sobie: Głos kościelnego dzwonu rozprasza ćmy złych duchów — a niemi są brzydkie myśli nasze i namiętności.
Jakoż nagle ucichł pan Krzysztof. W długiej ogrodowej alei ujrzałem nasze panie, idące do kościoła. Poszedłem za niemi.
Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/88
Ta strona została przepisana.