Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/98

Ta strona została przepisana.

Korzystając ze sposobności, wymknąłem się z sali, w której jeszcze kobiet nie było, aby na osobności mojej żonie rękę ucałować, jak to od niejakiego czasu na dzień dobry czynić zwykłem. Ale już to jakieś fatum prześladowało mnie w tym domu w moich afektach. Nietylko, że życzeniu memu nie stało się zadość, ale zostałem srodze ofukniętym, że zabieram jej czas potrzebny do zmiany tualety.
Przebywszy te i jeszcze inne mniej ważne wydarzenia przedobiednie, do których także należało, że pan Sylwan aż dwa razy moją żonkę w rękę pocałował, a ona na to jak najchętniej przystała, przystąpiliśmy wreszcie do obiadu, który miał być pamiętnym na długie czasy w rodzinie pana Jędrzeja.
A gdy stare winko już sporo i serca i czupryny nam rozgrzało, a nawet i panie, pomaczawszy kilkakrotnie usta w kieliszkach, żywszej nabrały cery, wstał pan Krzysztof i donośnym zawołał głosem:
— Do ciebie mówię naprzód, waszmość Jędrzeju! Widzę, że chcesz, abym sam pierwsze powiedział słowo. Niechże i tak będzie. Obiecałem zapisać ci cały mój majątek, otóż chcę to uczynić wobec twojej rodziny.
Na co ozwał się pan Jędrzej:
— Bóg mi świadkiem, że na to słowo twoje bynajmniej nie czekałem. Już szczęściem mojem jest, że cię widzę śród mojej rodziny, a jeśli nam swoje serce zapiszesz, to podziękuję Bogu jako za najwyższe dobrodziejstwo jakie.