Wyżółkła twarz pana Krzysztofa zadrgała jakimś szyderczym uśmiechem, ale prędko owładnął sobą, zwalczył złego ducha, który w tej chwili coś mu podszepnął, i wyciągając rękę do pana Jędrzeja zawołał:
— Przyjaźń wasza jest dla mnie wielkim skarbem, tem większym, że na nią nie zasłużyłem. Toż rad jestem choć w części za nią wam się odpłacić. Cóż wam więc mogę dać?
— Serce, serce, panie Krzysztofie! — zawołało kilka głosów naraz.
— Żądacie odemnie rzeczy, której nie mam! — odparł pan Krzysztof i tak zimnym wzrokiem patrzył dokoła, że nam wszystkim zrobiło się nagle zimno. Każdy z nas mimowoli musiał uwierzyć, że kto tak patrzy, ten musi mieć lód w sobie. A gdy na tę dziwną odpowiedź pana Krzysztofa wszyscyśmy po sobie spojrzeli, jakoby pytając się wzajem, co te słowa znaczą, usiadł pan Krzysztof z twarzą zadowolona i rzekł:
— Serca wam nie dam, bo go nie mam, ale dam to, co mi mój ojciec w puściźnie zostawił.
Jakoś markotno zrobiło mi się, bo właśnie w tej chwili przyszło mi na myśl, że pan Krzysztof jest z rodu Sicińskich.
Co sobie zaś Boleszczyccy przy tem myśleli, tego nie wiem, ale to pewna, że słowa pana Krzysztofa zrobiły na wszystkich jakieś niemiłe wrażenie. Niejaki czas trwało milczenie, bo nikt, a nawet ksiądz Ignacy
Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/99
Ta strona została przepisana.