Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

strzyk, bo dziewczyna, zdaje się, cierpi na malarję. Jechała o metr przed mną i trochę z boku. Podobna była do obrazka z dawnych czasów. Śniada, drobna, mogła mieć dwanaście lat. Wyglądała przyjemnie w swym słomianym kapelusiku z czerwona aksamitką na czubku głowy. Siedziała na koniu po kobiecemu.
— Możeby pan porozmawiał z delegatem o Benjaminie Branco, przedwczoraj mówił pan o tem? — zagadnałem Grzeszczeszyna.
— Rozmyśliłem się, zainterwenjuję listownie u konsula z Tereziny. A jak wrócę do Kurytyby, to osobiście pogadam z Ribasem.
— Przecież pan go nie zna, co mi pan tutaj opowiada!
— Ja nie znam Ribasa? Niech pan się nauczy najpierw myśleć a potem mówić, nie odwrotnie. Hu-ha, prędzej, bo wleczemy się jak za pogrzebem!
Kłamstwobym mu darował, ale ton, w jakim mi zaprzeczył znów mnie poirytował. Czułem na policzkach wypieki ze złości. Z lękiem pomyślałem, że ja tego człowieka kiedyś zbiję na kwaśne jabłko. Niepodobna się z nim kłócić, trzeba będzie sprać i patrzeć co z tego wyniknie.
Jechaliśmy prędko i w dudnieniu kopyt końskich usłyszałem słowa Seniuka:
— Panie Grzeszczeszyn, mówiłem delegatowi, że chce pan z nim porozmawiać o Benjamin Branco, chce z panem gadać? Zwolniliśmy, delegat czekał aż Grzeszczeszyn zbliży się do niego, i zapytał:
— Czy pan jest jakimś urzędnikiem, że pana to obchodzi?
— Ja nie, ale ten pan jest dziennikarzem z Polski i będzie o tem pisał, co tu nawyprawiali ludzie Benjamina Branco.
Skolei delegat zaczekał aż ja się do niego zbliżę.
— Pan jest dziennikarzem? — Niech pana to wszystko lepiej nie interesuje, bo Benjamin Branco spełniał polecenia z Kuryty-