Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

w takim nastroju, że gdyby na ścieżce ukazał się jakiś znajomy Rozenbaum z Warszawy i zagadnął mnie czy nie widziałem Fogelnesta, wcalebym się nie zdziwił i odpowiedziawszy przecząco pojechałbym dalej.
Kołysząc się w siodle popadłem w leniwe rozmyślanie. Niepokój i zmienne nastroje towarzyszące mi od Kurytyby ustąpiły teraz miejsca spokojnej reakcji na wszystko co ma nastąpić, z tem że nie spodziewałem się nadzwyczajności. Tak to sobie umyśliłem. Doszedłem do pesymistycznego przeświadczenia, że wszystko to jest djablo nieciekawe, oprócz nieznanej mi dotychczas bliżej postaci polskiego chłopa - kolonisty, w której na podstawie luźnych obserwacyj dopatrywałem się sensu i rzetelnej prostoty. Czekałem też okazji trwalszego zetknięcia się z tymi ludźmi aby poświęcić im maksimum uwagi. Jasno sobie uświadomiłem, że nie jestem urodzonym podróżnikiem i, że ta wędrówka od chałupy do chałupy razi mnie nudną pospolitością. Uroda natury brazylijskiej raziła mnie swym przesadzonym bogactwem i rozwydrzeniem barw, jak razić może niegustownie ubrana żona właściciela dwudziestu jatek mięsnych w jakiemś mieście. Brakowało tu pejzażu, któryby wzruszył połączeniem drzew, łąki i rzeki, ową delikatnością i umiarem barw, nastrojów jaka cechuje sielskie widoki europejskie. Roślinność tutejsza upojona chamskim dobrobytem, kłębiła się w tłocznem rozpasaniu, drzewo wrastało w drzewo, mchy, trzciny i paprocie do spółki z lianami nachalnie tłoczyły się wokół drzew, tworząc jeden wielki, skołtuniony matecznik. Słyszałem zachwyty o zachodach słońca. Dotychczas jeszcze ani razu nie widziałem solidnego widoku na ten temat. Zielska napęczniałe od nadmiaru soków, prażone złośliwą gorączką z nieba, wydzielały odurzające wapory, dalekie od tego, co nazywamy balsamicznem powietrzem. Nadomiar, widok ten, któryby pierwszego dnia mógł się nawet spodobać, powtarzał się bezczelnie i dowodził złego smaku. Tutaj doświadczyłem, że natura może nudzić. Po-