został mi więc człowiek. Muszę sobie powiedzieć, że dotychczas w wyczerpującem znaczeniu tego określenia, nie zetknąłem się z nim jeszcze. Wszystkie te figury wydały mi się poprzetrącane psychicznie. Nie mam tu na myśli Jonczynów lub innych w ich rodzaju. Niedwuznacznie podejrzewałem klimat o te spaczenia. Należało czekać potwierdzenia tych wniosków. Narazie byłem nowicjuszem i posuwałem się wgłąb kraju bez planu właściwie i celu. Grzeszczeszyn też jeszcze nie wiedział. Na pytanie moje odpowiedział mi któregoś dnia: „Wszystko będzie wiadome w Candido do Abreu“. — Wiedziałem, że to miasteczko, to krańce polskich kolonij. Gdzieś w pobliżu były tolda indyjskie. Narazie trzeba było cierpliwie posuwać się naprzód. Teraz jechaliśmy we trzech na kiepskich szkapach; — karykatury podróżników. Popręg obsunął się dotyłu ze wzdętego brzucha mego konia, siodło starało się wypełznąć spode mnie, zeskoczyłem w porę, odpiąłem popręg, tamci dwaj pojechali, zostałem sam. Zdjąłem siodło, koń łakomie ukrył łeb w gęstwie takuary, usiadłem na ziemi, poczułem się dobrze, położyłem się, ogarnęła mnie błogość nieomal. Przy zbliżeniu ucha do ziemi dało się słyszeć utajone życie pośród roślin, ciche trzaski, szmery. Koń rytmicznie mełł żuchwami, pobrzękiwał wędzidłem, szło od niego potem. Byłem w nastroju szybkiego nawiązywania kontaktu z przyrodą brazylijską, być może nawet trwałego i pozytywnego pod wpływem błogostanu, kiedy nagle na ścieżce wyłonił się Grzeszczeszyn na koniu, wykrzykując na mój widok:
— Przytrafiło się panu co? Dlaczegoś pan został wtyle, jestem zaniepokojony!... Rany Boskie! Rany Boskie! co pan robisz, wstań pan w tej chwili! Leżysz pan w Brazylji, w selwie[1], jak na otomanie w hotelu! Wstań pan natychmiast!... Jararaca, jararaca może pana!...
Podniosłem się przerażony, szukając wzrokiem tego jadowi-
- ↑ Dżungla.