o tej groteskowej solidarności, jakbyśmy przejeżdżali przez najszczerszą puszczę, pełną dzikich ludzi i zwierząt. Naprzeciw nam posuwała się trzoda świń, z dwoma chłopakami w podkasanych portkach. — „Cie, gdzie leziez kurwo jedna!“ — krzyczał jeden rodzimym językiem. — „A gdzie, ryju cholerny, a gdzie!“ — wrzeszczał drugi. — Na rzece — słowem — panowało ożywienie, między palmami, pod obcem słońcem, słychać było tęgą polszczyznę. Wylądowaliśmy na zakurzone wybrzeże i jechaliśmy pod górę, w miasto. Między chałupami przebiegł pies z podtulonym ogonem i wywieszonym językiem, kudłata dziewczyna rozwieszała bieliznę na sznurze, zza węgła wybiegło drobnym kroczkiem dwuch ludzi, z drągiem na ramionach, z przymocowanym do drąga niby zabity jeleń, mężczyzną w portkach i koszuli, bosym i bez kapelusza, ze zwisającą głową i wielką, napiętą grdyką. Minęli nas i znikli na zakręcie, kiedy raptem ocknąłem się i zawołałem do Grzeszczeszyna:
— Panie, panie, co to, co to takiego?
— A bo ja wiem, nieżywy, czy co do cholery! Trzeba będzie zapytać się Suchodolskiego!
W głowie mi huczało od tego widoku i od gorąca. Podjechaliśmy do obszernego, parterowego domu z szyldem: Suchodolski & Srokoń. Przez dwa narożne wejścia widać było mroczne wnętrze wendy, na progach stało kilku mężczyzn, bosych, palących pajowce[1]. Przywiązane do słupów, stały cztery konie i dwa muły z kalgierami. Kabokle patrzyli na nas obojętnym, leniwym wzrokiem i przepuścili, nie przerywając gawędy, kiedyśmy wchodzili z Grzeszczeszynem do wendy. Seniuk został, aby przywiązać konie. Weszliśmy do chłodnego i wielkiego sklepu z ową charakterystyczną mieszaniną zapachów, gdzie pod ścianami stały worki i blaszanki, na drągu biegnącym ponad ladą zwisały nowe, barwne siodła, farbowane pelegi futrza-
- ↑ Papierosy skręcane w liściach z kukurydzy.