ne, wszelki sprzęt konny, za ladą uwijało się kilku subjektów, na tle półek z różnokolorowemi perkalikami, materjałami na ubrania obuwiem. Wenda zawalona była wszelką prowincjonalną tandetą, tutaj ściągali ludzie z okolicy, aby zaopatrzyć się w niezbędne sprzęty, tutaj załatwiało się najrozmaitsze handlowe interesy, intrygi, ścierały się ambicje, szef firmy był jak każdy większy wendziarz w swej okolicy, kacykiem, sędzią, nieomal dyktatorem, nazwanym przez kabokli „manda chuva“, czyli czarodziejem mogącym sprowadzić deszcz. O Suchodolskim słyszałem wiele w Kurytybie. Był on tutaj agentem banku, kierownikiem poczty, aptekarzem i korespondentem pism. Burżuazyjny radykał, zwolennik kościoła narodowego, bogaty i przedsiębiorczy wendziarz, Suchodolski miał opinję solidnego kupca z dużemi ambicjami. Wyemigrował z Polski do Brazylji kilkadziesiąt lat temu, tutaj się dorobił, rozpoczynając w swoim fachu. Był aptekarzem. Grzeszczeszyn przedstawił mnie jemu, kiedy stał pochylony nad ladą i coś obliczał. Był rosły, o wielkiej głowie ze śladami ospy na twarzy, miał jakieś czterdzieści parę lat. Moje nazwisko, granatowa koszula z plecionej wełny, bryczesy; wspaniałe, żółte buty, wszystko to nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Nigdy o mnie nie słyszał, specjalność moja ogłoszona przez Grzeszczeszyna obudziła w nim nieufne spojrzenie. Zaprowadził nas schodkami wdół, poprzez aptekę, do pokoju umeblowanego przyzwoicie, ale bez gustu. Tutaj zaczął się jeden ze znanych już popisów społecznych Grzeszczeszyna. Suchodolski słuchał go siedząc wygodnie w fotelu i co pewien czas mówił: „Tak to wiem“ — „Znam go“. — „A, o tem już słyszałem!“
Chłopak przyniósł imbryk z gorącą wodą i kuję z hervą, Suchodolski popił szimaronu, dolał wody i podał mi ze słowami: „Nie wiem, jak pan tam — pija to nasze picie?“ — Wziąłem kuję z ochotą, rad, że się czemś zajmę. Dziwnie nie lubiłem tych społecznych rozmów, były one nieważne, a cała sprawa o któ-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.