tylko nie zna stosunków, i niewiadomo jaką drogi pójdzie“. — Suchodolski nic na to nie odpowiedział, tylko po chwili zwrócił się do mnie z mętnem pytaniem, jak mi się podoba Brazylja? — Odpowiedziałem, że dotychczas mi się bardzo niepodoba, ale może w dalszej podróży trochę się poprawi. Na to on: „Tak, to nie jest kraj dla artystów — publiczność niewdzięczna, nieuczona“. — Nic na to już nie odpowiedziałem. Jaka publiczność? Przecież nie jestem śpiewakiem estradowym!
Napełnił kuję, psa poczochrał butem.
— No, a teraz dokąd panowie zmierzają?
— Pobędziemy tu kilka dni i dalej, do Candido do Abreu — odpowiedział Grzeszczeszyn. — Wybieramy się drogą przez lasy, na północ, do Londryny.
— A, to ciekawa podróż. Ale, skoro panowie tu trochę zostaną, to proszę zajść do mnie na szimaron. Radzę wam zamieszkać u Smyków, tam dość czysto i niedrogo. W hotelu drogo, i te dziewczyny — Gomora; wprost fantastyczne, co się tam wyprawia!
Podniosłem się z krzesła, pies warknął.
— Proszę pana, tu na drągu ponieśli jakiegoś człowieka, co to takiego? — zwróciłem się do Suchodolskiego.
— Aa, to pewnie ten kaboklo… widział to pan? Mówiłem — psiakość; żeby w nocy!… Umarł nędzarz na maleitę[1], tylko niech pan nie przypuszcza, że tutaj tak wszystkie pogrzeby się odbywają! To wyjątkowa sprawa, za późno mi dali znać o śmierci, ciało się zaczęło psuć, ale też… że nie chciało się dzikusom ponieść go na jakiej desce. Sami sobie winni, nie przychodzą do mnie po zastrzyki.
Był poruszony trochę tą nowiną, pożegnał mnie niespodziewanie uprzejmie, prosił, żeby koniecznie zajść.
- ↑ Pospolita nazwa malarji.