W wendzie oczekiwał nas Seniuk, jedząc bułkę. Poprosiliśmy go aby zaczekał, przymocowaliśmy nasze worki do jednego konia, rozpytaliśmy się o drogę do Smyków, i ruszyliśmy, Grzeszczeszyn prowadził konia za uzdę. Szliśmy naprzełaj, zaśmieconym placykiem pełnym kóz. Uprzytomniłem sobie, że napewno wyglądamy jak na komicznym obrazku, lub ilustracji do nienapisanej książki. Tu, i jeszcze tam, kiedy odjeżdżaliśmy z wendy starego Seniuka. Nad głowami ukazało się słońce z otokiem, niby sadzone jajo. Chałupy były przeważnie drewniane, kryte ceglaną dachówką, często bez szyb, z drewnianemi okiennicami; — przewiewne. Kiedy dotarliśmy do zagrody Smyków, podniosło się z progu kuchni dwoje staruszków, przydreptali do nas żywo, — posłuchali, — że to z polecenia Suchodolskiego, i zaprowadzili przez kuchnię, do izby. Zdjęliśmy worki z konia; Grzeszczeszyn poszedł odprowadzić go młodemu Seniukowi. Wyjąłem z worka tualetowe drobiazgi i umieściłem je we wskazanym przez Smykową pokoiku. Powiadomiła mnie zachęcająco, że w tym pokoju zatrzymuje się stale ksiądz Kiełta, ilekroć jest w przejeździe. Umyłem się, poleżałem trochę na łóżku i zaproszony przez Smyka, poszedłem do kuchni na szimaron. Pachniało tu spalenizną, koło otworu w suficie lśniły się czernią spękane belki. Podano mi maleńką kuję pogniłą na brzegach, z blaszaną rurą. Pod ścianą, pochylona nad ławą, zawaloną kawałami świńskiego mięsa, stała Smykowa i połcie słoniny zaprawiała solą. Nad ogniem wisiał duży gar, gotowały się w nim świńskie nogi. Nieźle siedziało się z tymi starymi ludźmi. Kilka minut trwało milczenie, wkońcu zagadnąłem:
— Jakie tu życie? Spokojne pewnie?
— A, nam starym… to co tam narzekać — odpowiedziała Smykowa. — Obcy świat, ale my przywykli.
O czem tu z nimi gadać? Znówżeśmy sobie pomilczeli. Miny mają życzliwe, widać małomówni. Na progu turlają się
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.