postękiwania, wyjrzałem: Grzeszczeszyn stał przy oknie w koszuli i długich kalesonach z tasiemkami, drapał się po piersiach, z twarzą zmiętą, jakby nasłuchującą. Zgasiłem świecę i popadłem w senne odrętwienie, ocknąłem się w poryku wichury, błyskawicach i stukocie kropel; jakgdyby ktoś grochem sypał w szyby okna. Gdzieś tam pies skuczał przeraźliwie; coś zakwiczało. Spokoju, psiakrew, spokoju!
A rano był spokój i słońce. Siedzieliśmy przy śniadaniu, kiedy wszedł Stachurski i narzekał, że burza zniszczyła mu krzaki truskawek, a kozy tak dobijały się do drzwi, że gdy zeszedł nadół i tworzył, to wpadły z takim impetem na korytarz, że omal go nie obaliły. I że w każdą burzę ma z temi kozami kłopot. Koniecznie upatrzyły sobie szkołę; biją w drzwi kopytami, bodą dopóki im nie otworzy. Stachurski próbował nawiązać do wczorajszego zebrania, ale przerwałem mu energicznie że te prawy są mi obce i dalekie, i raczej denerwują mnie niż ciekawią. Zaczął fiukać, i powiedział: — „To trudno!“ — Dziwiłem się sobie, jak wobec wielu ludzi napotkanych w mej podróży, zachowywałem się oschle lub niegrzecznie. (A taki to miły chłopiec był w Warszawie!). Prawie ciągle czułem się naładowany złem, czułem w sobie jakby jady, w głowie czad; słowem niechęć do wszystkiego. Ale poza tem złem samopoczuciem — klimat, czy co u licha! — działy się przecież te sprawy rzeczywiście; — nie zmyśliłem ich. A więc — chyba — począwszy od Grzeszczeszyna, a skończywszy choćby na Stachurskim, nie były to postaci, którebym chciał specjalnie oczerniać! Jakaś głupota w tem wszystkiem tkwiła, niewątpliwie! Powiedzmy sobie otwarcie, że nie poto jedzie się dwanaście tysięcy kilometrów morzem, aby spotykać się z podobnymi ludźmi i kwestjami. Pragnąłem nareszcie coś zobaczyć, czemś się zachwycić.
Stachurski widząc, że nie nakłoni mnie do rozmowy, — w jego pojęciu istotnej, — zaczął mówić o swojem życiu tutaj,
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.