że się marnuje, chciałby się ożenić, ale to wszystko takie chamstwo zbogacone...
Ubóstwo jego myśli, jego dążeń było zastanawiające. Uszedł w końcu, zapewniając, że się zjawi popołudniu. Wrócił jeszcze i powiedział, żebyśmy zaszli do niego na lekcję, zobaczyć jak się dzieci uczą. Obiecałem, że tam przyjdę.
— Pójdziemy chyba rozejrzeć się trochę w okolicy? — zwróciłem się do Grzeszczeszyna.
Zgodził się, był w pogodnym nastroju.
Mogła być jakaś dziewiąta rano, słońce już wysuszyło ślady nocnej ulewy, robiło się gorąco, ale nie odczuwało się dusznej wilgoci w powietrzu. Po wyłysiałym, nierównym gruncie placyku, włóczyły się kozy, zjadając jakieś badyle, nędzną trawkę; zamiast pójść kilkadziesiąt metrów dalej, gdzie było znacznie ciekawsze menu. Na krańcach placyku, naprzeciw siebie stały: szkoła, piętrowy, drewniany budynek i obszerny dom Suchodolskiego. Przed wendą stało już kilka koni; kabokle swoim zwyczajem wystawali przy wejściu, paląc i gawędząc. Minęliśmy wendę, potem aptekę z gankiem obrośniętym winem i zapuściliśmy się wdół, poprzez gęstwę, ku rzece. Grzeszczeszyn uciął sobie wić, smagał nią po zaroślach, gwizdał, podskakiwał. Las był mroczny, pachniała wilgoć. Mchy i paproć gęsto porastały zbutwiałe pniaki i korzenie. Liany owijały się wokół olbrzymich pni; pnie te porastały kępy pasorzytów, gdzieniedzie w seledynowej smudze słońca łysnął czerwienią kwiat. Zrzadka odzywały się głosy ptaków. Zatrzymaliśmy się nad pochyłością, i wdole, poprzez gęstwę ukazała nam się dość wąska rzeka. Nareszcie coś przyjemnego! Od tego widoku biło dziką samotnią, tęsknym urokiem, znanego mi z opowiadań dorzecza Ivahy. Ślizgając się na obcasach, zeszliśmy na stromy brzeg, miejscami nawisły zawilcami, utrudniający dostęp do wody.
A woda płynęła wolno, z powagą wieków, unosząc zeschłe liście, pogniłe trzciny, kawałki kory drzewnej i patyki. Było cichutko, kojąco.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.