Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tu gdzieś powinna być łódka — zamruczał Grzeszczeszyn.
Wgapiliśmy się w zarośla, szukając łódki. W krzakach coś zatrzeszczał i wychynęła świnia; węsząc ryjem zerknęła chytrze w naszą stronę i szusnęła w gąszcz. Odetchnąłem z ulgą, bośmy w domu zostawili rewolwery. Nareszcie uwagę moją zwrócił wystający spod szkarpy kawał drzewa z żelaznym kółkiem.
— O, jest łódka! — zawołał Grzeszczeszyn.
Ale łódka przymocowana była łańcuchem do drzewa.
— Idź pan do Suchodolskiego, to panu da klucz! — zawołał Grzeszczeszyn.
— Wybaczy pan, ale jako inicjator wyprawy powinien pan wiedzieć coś o tej łodzi... Przechodziliśmy przecież koło Suchodolskiego.
— Aa, pan to zawsze...
— Ehej! Czekają panowie na tramwaj?
Z przeciwległego brzegu krzyczał wysoki mężczyzna w wielkim kapeluszu, włażąc właśnie do łódki. Grzeszczeszyn się uradował:
— O widzi pan, że dobrze jest! Panie Wójcik, jedziemy do pana z wizytą! Zabierz nas pan.
Pan Wójcik stojąc, drągiem odpychał łódź w naszą stronę. Był rudawy, rzęsy miał białe, w ustach trzymał fajkę. Oczy mu się śmiały spod krzaczastych brwi. Jadąc mówił:
— Gdzie też pana nie nosi! Aż tu, nad Ivahy pana zapędziło! A kogo to pan ma przy sobie!?
— To pan Łóniłowski, pański kolega po fachu!
Wójcik wyskoczył na brzeg i przywitał się z nami. Przyjemnie zauważyłem, że moje nazwisko nie było mu obce; znał je z gazety kurytybskiej.
— Będzie pan pisał o Ivahy? Błagam pana o to! To najbrzydsza miejscowość na kuli ziemskiej! Rzeczywiście jesteśmy