Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

trochę kolegami, ja pisuję do „America Echo!“... No co! Właźmy spowrotem, pojedziemy do chałupy, lubię takie wizyty: — Intelligence Service Brazylji, znakomity Szerlok Holmes, o czem wszyscy wiedzą — Grzeszczeszyn i literat z Warszawy. Ładnie ja będę wyglądał, czy aby żona zdąży pochować zrabowane skarby... Jestem — uważa pan — piratem Ivahy! Panie Grzeszczeszyn, nie zdejmuj pan w łódce buta, bo nas zamroczy i wpadniemy w paszcze krokodyli!
Rzeczywiście mojemu towarzyszowi znów się coś przydarzyło w nogę. Odchylając kolejno bardzo brudne palce wyglądał w tej łódce kaleko i niemiło. Tymczasem płynęliśmy do brzegu. Wójcik nie przestawał czarować mnie swym humorem, mrugając porozumiewawczo. Wogóle zachowywał się jakby nas coś łączyło, pewna wspólnota, wobec której Grzeszczeszyn jest samem tylko nieświadomem ograniczeniem. Och, gdybym mógł odbiec i rozchyliwszy zarośla przyglądać się tym trzem panom w łodzi! Uprzejme miny tych dwuch, trzeci chciwie wpatrzony w umorusane palce nogi, łódka-pychówka, tło dekoracyjne: chłodny egzotyzm, wiszary nad czarną rzeką... Dokąd zdążają!?
— No, a teraz pójdziemy na piechtę do mojej chałupy — wykrzyknął Wójcik, cumując łódkę do drzewa.
Wyskakiwaliśmy pokolei, jak króliki ze skrzyni. Grzeszczeszyn wciągnął but i stanął na lądzie z miną człowieka, który szukał lecz nie znalazł. Zaczęliśmy piąć się niewyraźną ścieżką pod górę. Wójcik nawiązał z Grzeszczeszynem rozmowę na temat swego osiedlenia się tutaj.
— Więc tak, mój panie! Graty na wóz, babę i dzieciarnię na sam czubek, dudki w kieszeń i takem puścił się przed siebie. Zajechałem do Tereziny; — jest góra do nabycia... i kawałek rzeki. To lubię — pomyślałem, niechże i ja mam na własność trochę wody. Roboty było dużo, ale jakoś żem się usadowił. I wszystko byłoby dobrze, tylkom przejął się uczuciem pokrewieństwa i sprowadziłem z Polski mego szwagra, Ja-