nickiego… tak, tego samego! Ano, djabli go wiedzieli, że to taki działacz ludowy! Póki ja się zajmowałem temi sprawami, to jakoś tam szło, przynajmniej klechy nie mieli tyle powodów wyklinania nas z ambon. A ten mi wszystkich ludzi przechylił na swoją stronę, zaczął tu wiece uprawiać, wkońcu już wszyscy dają mu się za łeb wodzić, a ja tu zostałem z pustemi rękami bo mi przecież ambicja nie pozwala przyłączyć się do nich, a i z księżmi się nie zbratam. I teraz ni pies ni wydra! Ten tam harcuje społecznie.
— A gdzieżeś zalazła, ścierwo rogate! — krzyczał Wójcik na krowę ukrytą w gąszczu.
Bydlę niechętnie ruszyło z miejsca, dopiero Wójcik jął ją okładać po kościstym zadzie, tak że w końcu ruszyła niezgrabnym galopem pod górę. Wójcik zaczął dalej mówić o Janickim, ale w jego pobłażliwym tonie i wogóle: „bawcie się dzieci, bawcie“ — czuło się jad gniewu i zgorzkniałość. Wreszcie przerwał.
Zza kilkunastu krzaków bananowych wypełzła pokraczna chałupka, przykucnięta niby pies, bo odprzodu opierał się na dwuch słupach. Wokół tych słupów pełzało na czworakach dwoje płowowłosych dzieci, znieruchomiałych na nasz widok. Niedaleko siedziało żółte cielę, przywiązane do skarłowaciałego drzewka. Podpartą słupami część domu łączyły z ziemią delikatne schodki, na schodkach tych siedziała szczupła kobietka i coś cerowała na szklance. Tchnęło od tego osiedla niepotrzebnym prymitywem, czemś między niedbalstwem a nędzą, a przedewszystkiem zielonem pojęciem o budownictwie. Poco to było budować ten szałas na pochyłości, podpierać go jakiemiś słupami, skoro obok świnie ryły równiutki placyk, wymarzony do budowy. Czuło się tutaj rękę człowieka, który gardzi mieszczańskim salonikiem z kolorowemi kulami szklannemi na komodzie, a który lubi życie romantyczne, prymitywne, pełne owych codziennych, rozkosznych zajęć koło inwentarza, zabawnych
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.