Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

różnych szpryngli psychologicznych. Narazie aura między nami. Weszliśmy na ścieżkę i po chwili minęliśmy pierwsze budynki. Tam, w lesie było dość chłodno i przytulnie, ale teraz weszliśmy znów w teren zamieszkały, a więc śmierdzący, zakurzony, prażący się pod słońcem szarzyzną chałup. Wszystko było wydeptane i ziejące sennem odrętwieniem, niby te kury zagrzebane w piasku. Minęliśmy rozkraczoną dziewczynę, niemrawe czupiradło, łuszczące kukurydzę na przyzbie. Grzeszczeszyn mało nie wpadł w krzak banana, tak się zapatrzył w ledwie majaczącą tajnię jej krocza. Kiedy go chwyciłem za ramię, spojrzał na mnie ślepkami w słup i na policzkach miał rumieńce.
— Ale też, flondra panie — żeby tak siedzieć w biały dzień... No to, no to... zajdźmy chyba do Suchodolskiego?!
Weszliśmy do chłodnego wnętrza wendy, za ladą stał nieruchomo Srokoń i ruchami „au ralenti“ mierzył jakiś pstry perkal. Pokazał palcem, że Suchodolski jest w salonie, przyczem uśmiechnął się do mnie zagadkowo.
— Jak się ma pański chłopiec? — zagadnąłem go przechodząc obok odchylonej deski w ladzie.
Chwilę uświadamiał sobie moje słowa i odpowiedział tym samym uśmiechem:
— A, on pana bardzo lubi po tym gołębiu... niech pan do nas zajdzie wieczorem, to zagramy w sześćdziesiąt sześć.
Obiecałem przyjść i przeszedłszy pracownię apteczną wszedłem do saloniku, gdzie Suchodolski siedział w leżaku z wyciągniętemi nogami i czytał „Illustration“.
— A, to panowie — wyszeptał bez entuzjazmu. — Siadajcie, szimaronu, co? Widziałem żeście szli w stronę rzeki, pewnie z wizytą do Wójcika? O, to fantasta, to fantasta, takich ludzi jest mało. — Sziko, przynoś no wody na szimaron! Zatem siadajcie! Słyszałem, że tam panów wczoraj odwiedziła delegacja? To hunctwoty i pijaki! Tak się ci ludzie marnują tu-