W Kurytybie, słowem, jest wilgoć.
Zawlokłem worek z rzeczami do wagonu, teraz stoję na peronie i rozmyślam na temat, że właściwie wybieram się w głąb kraju podobno dosyć dzikiego, na dość długą włóczęgę, gdzieś tam są Indjanie, których nie znam, bo poprzednie moje wyjazdy w okolice nie docierały do nich. Poradzono mi także ubrać się odpowiednio, jak na tak daleką wyprawę; mam wysokie buty i na ramionach tutejszą „capę“: długą szarą pelerynę, która ma chronić od deszczów i służyć za przykrycie lub poduszkę. W worku leży siedmiostrzałowy rewolwer marki Smith i dużo wielkich, ołowianych kul. Słowem, akcesorja niebezpiecznych zamierzeń. Nadomiar towarzyszy mi człowiek, którego znam krótko i trochę ze słyszenia. Nazywa się Grzeszczeszyn i akurat dla jakichś tam swoich celów jedzie tym samym szlakiem. Właśnie spotkał znajomego, stoją obok i gawędzą. Grzeszczeszyn jest ubrany jak ekonom do wyjazdu w pole, ale ten drugi ma taką samą „capę“ jak i ja, oraz wielki czarny kapelusz z paskiem pod brodę. Twarz sucha, sczerniała i pomarszczona, wargi wąskie, nos jak dziób i wielkie, groźnie błyszczące oczy. To jest taka postać o jakich dotychczas tylko czytałem. Wogóle przypominam sobie opisy podróżników naszych i obcych, zaraz też przenika mnie marna myśl, że ja przecież jestem taki pisarz od spraw istotniejszych niż głupie podróże i że wogóle miejski i „psycholog“. Jasne jest, że lękam się trudów i nieznanego. Poco tam jadę? Może zginę gdzieś nędznie od kuli, noża czy pazurów! Bo przecież niedawno czytałem choćby opisy naszych przedzieraczy brazylijskich dżungli; — i cóż? Roi się wprost od stworów dybiących na życie człowieka! Może nie jechać! Czy mnie aby nie szkoda? Przecież w ciszy kawiarenki mogę obmyślać powieści obyczajowe i takie rzetelnie przysłużyć się naszej literaturze. Zaraz jednak między te myśli wkrada się obrzydzenie do siebie, i śmiało podnoszę głowę, bo na peronie orkiestra dęta gra hymn bra-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.