Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

czych wierszy. Co, przerwałem wam sen?… Nie śpijcie po obiedzie; będziecie tyć i gnuśnieć. Chodźcie ze mną na spacer.
Nad moim łóżkiem stoi Janicki z niewielką książeczką w ręku. Powoli spływa na mnie poczucie rzeczywistości, razem z nią uderza fala wściekłości do głowy, — zrywam się z łóżka, chwytam Janickiego za łokieć, obracam go ku drzwiom i serdecznym kopniakiem wyrzucam go za drzwi. Ciche domostwo napełniło się łoskotem, tupaniem i przekleństwami.
— Wynoście się, psiakrew! — krzyczę. Jeszcze mnie tu będziecie nachodzić!
— Czyście zwarjowali!? — krzyczy Janicki.
Podskakuję do niego i daję mu jeszcze jednego kopniaka. Widzę zdziwioną twarz Grzeszczeszyna i przerażoną parę staruszków. Z ogrodu Janicki krzyczy:
— Wy się zapominacie! ja was nauczę! to tak się postępuje z człowiekiem, który przyszedł was odwiedzić! Gdybym ja tu miał broń przy sobie!
— Wynoś się bydlaku, bo ci gnaty poprzetrącam! — krzyczę w podnieceniu.
Zdaleka jeszcze słyszę złorzeczenia Janickiego. W domu zrobił się dziwny nastrój. Stary Smyk pijąc szimaron zaśmiewał się, Smykowa płakała, piesek szczekał, a Grzeszczeszyn mówił z kąta:
— No, ale z panem to nieprzelewki!… no ale z panem to nieprzelewki!
Odebrałem kuję Smykowi, nalałem sobie wrzątku i pijąc szimaron powoli przychodziłem do siebie.
Wreszcie pękło! Struna mojej cierpliwości przeciągnęła się!… Dostałem się między stwory, niema co! — Dziwnym porządkiem tutejszych moich stanów psychologicznych, nagle fakt ten wydał mi się daleki i bez znaczenia. Wyciągnąłem z torby talję kart i zaproponowałem Grzeszczeszynowi partję sześćdziesiąt