sześć. Podczas gry próbował jeszcze komentować to zdarzenie, ale ostro mu przerwałem, że niema o czem gadać.
— On jeszcze się na pana zaczai ze smithem!
— Niech się czai, pies mu mordę lizał — wychodź pan, do pików!
Ta idjotyczna gra przeciągnęła się do kolacji. Tym razem, unikając podejrzanych snów, nie tknąłem mięsa wieprzowego, zadawalniajęc się kawałkiem chleba i porcją tłuczonych kartofli. Popiłem to kawą i już było po wieczerzy. Oczekiwał nas długi duszny wieczór, na sen nie miałem ochoty. Lokali rozrywkowych, poza hotelem, jak wiadomo niebyło, a w hotelu pokutowało groźne nazwisko Benjamin Branco. Mieliśmy miny ludzi, którzy czekają aż ustanie zamieć, lub też wiatr wydmie żagle okrętu. Ponieważ rozmowa ze Smykami miała bieg ograniczony, postanowiłem pójść do Srokonia. Grzeszczeszynowi było wszystko jedno, zgodził się mi towarzyszyć.
Cała miejscowość pławiła się w chłodnym szkarłacie. Idjotycznie rozbawione kozy skakały, bodły się. Na niewielkim skrawku wysiepanej trawki, przechadzał się Stachurski z książką w ręku i co pewien czas strzelał w powietrze ze lśniącego Colta. Skoro nas ujrzał, skręcił wbok, ścieżką między zaroślami. Przed hotelem, na ławce, siedziały nieruchomo dwie śniade dziewczyny i w przesadzonej czerwieni wyglądały jak zły obraz któregoś z kapistów. Ominęliśmy je starannie, poczem poprzez aptekę weszliśmy do mieszkania Suchodolskiego, ponieważ wenda była już zamknięta. Powitał nas nastrój wieczoru, jaki spędzają wszyscy ludzie o unormowanym trybie życia. Na stole paliła się naftowa lampa, bo chociaż na dworze zmrok jeszcze walczył z zachodem słońca, to jednak w pokoju mogło być ciemno. Był to znany mi już salon Suchodolskiego, tylko jakiś — pewnie na skutek wieczornej pory — inny. Oprócz gospodarza zastaliśmy tam Srokonia i starszego subjekta — Brazyljanina, oraz psa. Wszyscy siedzieli i pili szimaron. Po kilku słowach, jakie zwy-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/142
Ta strona została uwierzytelniona.