kle towarzyszą powitaniom, Suchodolski począł mówić przyjemnym głosem o mojem popołudniowem potraktowaniu ludowego poety. Wszyscy byli bardzo zadowoleni i patrzeli na mnie życzliwie. Próbowałem im wytłumaczyć, że postąpiłem zbyt brutalnie i gwałtownie, że byłem podenerwowany, ze snu... Ale oni tylko śmiali się serdecznie i powściągliwie, jak się śmieją starsze panie, kiedy ktoś popełni wesoły nietakt wobec nielubianej osoby. Podali mi szimaron, usiadłem i czułem się niewyraźnie. Subjekt wyszedł na chwilę i wrócił z butelką białego wina i talerzykiem pełnym lukrowanych, niesympatycznych ciasteczek. Popijaliśmy winko naprzemian z szimaronem. Wiedziałem, że wszyscy czują się dobrze, są zadowoleni, i pełen nieporządku psychicznego zazdrościłem im nieco. Srokoń wyjął bardzo powolutku karty z szufladki i zaproponował Grzeszczeszynowi oraz mnie grę w sześćdziesiąt sześć.
I tak rozpoczęła się gra, którą znienawidziłem do końca dni moich. Odbywała się ona „au ralenti“. — Zanim Srokoń położył kartę i zgarnął lewę, można było sobie nieco pomarzyć. Aby nie nudzić się podczas tej gry, zastosowałem w przerwach opowiadanie anegdotek. Biedny Srokoń śmiał się zawsze z poprzedniej anegdotki. Był to w gruncie rzeczy przystojny, potężnie zbudowany chłop; swego czasu najlepszy pływak i siłacz w okolicy. W blasku lampy twarz jego była kanciasta, ponura. Nie bawiliśmy się nadzwyczajnie. Grzeszczeszyn fiukał, ja ziewałem często, dopiero kiedy Suchodolski zaczął mnie rozpytywać w kwestjach tyczących arystokracji polskiej, trochę się ożywiłem. W tym napół mrocznym saloniku z lampą otoczoną ruchomym wianuszkiem nocnych owadów, wpadających do pokoju z dusznym podmuchem brazylijskiego wieczoru, — wionęły z ust gospodarza nazwiska tak szlachetne, że aż lęk brał czy nie jest z naszej strony poufałością, siedzieć i grać w karty wobec tylu świetnych brzmień. Wkońcu padło nazwisko wymówione upojnie, poczem nastąpiła pauza i, wstrząsająca informacja:
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.