Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

dalej. Staliśmy w krzewach po szyję, na niewygodnej pochyłości. Pociągnąłem go za cugle, powlókł się ciągnąc za sobą takuarę. Znów wyszliśmy na drogę i, w spiekocie, nurtowany nieludzkę wprost wściekłością, — szedłem, prowadząc go za cugle. Gdyby nie Janicki i wstyd powtórnego pokazania się z tym szatanem, powróciłbym do Tereziny. Szedłem z godzinę, odpocząłem, znów szedłem, na niewiadome, nie znając drogi. Koło mostu pociągnął mnie w dół, ku rzece, powodowany nieopanowanem pragnieniem. Przemocą dałem się tam zaprowadzić. Skierował pysk ociekający wodą w moją stronę i przez chwilę miałem wrażenie, że mrugnął do mnie lewem okiem. Wróciliśmy na most, tutaj próbowałem wsiąść na niego, ale nie pozwolił, zresztą nie miałem już sił. Nasze kroki ponuro dudniły po moście. Wprawdzie miałem rewolwer przy sobie i mógłbym mu strzelić w łeb, ale pomyślałem, że to nie jest załatwienie sprawy. W tej chwili czułem do niego nienawiść równą nienawiści do człowieka, który się względem nas szczególnie podle zachowa. Naprzeciw turkotał wóz i szybko rozpoznałem — jakże mi bliską w tej chwili — roześmianą twarz Grzeszczeszyna. Wracali po mnie.
— Cóż się też stało?
Bez fałszywego wstydu, zdecydowanym ruchem wskazałem na bura.
— Nie chce mnie nieść — powiedziałem.
— A któż to panu tego bura znów wytrzasnął?! — zawołał Wójcik. — Przecież to bur Smyka, znany łajdak w całej okolicy... któż to go panu przyprowadził?
— Więc ja... więc ja, bo nie było żadnego konia — odpowiedział Grzeszczeszyn.
— Jakto, i Smyk panu nic nie mówił?
— Mówił że jest narowny, ale ja pomyślałem, że pan Łóniłowski da sobie z nim radę... Pan Łóniłowski nie jest żadna pokraka, hehehe!