winiętemi ogonami zdawały się namyślać, czy obszczekać nas, czy dać spokój. Rozbiegły się poprostu w uskokach przed koniem Wójcika. Pogardliwie skręciliśmy w prawo, nie zatrzymując się na tem miejscu. Krótko jechaliśmy między samotnemi piniorami, ale zaraz droga znów wpadła w szpaler skłębionych krzaków. Jechaliśmy po dawnemu. Bur nie bur! — Ideał zaprzęgowy. Wójcik objaśnił mnie, że Apucarana miała być miastem dla handlu herwą, i kiedy to miasto budowali, Argentyna zaczęła się właśnie zadawalać własną yerbą i miasto klapnęło na tych dwuch murowanych budynkach i kilku ruderach. Dla mnie Apucarana miała rzeczywiście urok nieudanych lecz ambitnych zamierzeń. Wolałbym wprawdzie nie wiedzieć nic o jej przeszłości i polegać na wrażeniu, jakie odniosłem. Wogóle irytowały mnie objaśnienia i z każdej rzeczy wolałbym sam wyciągnąć wnioski. Ta eksluzywność sprzeciwia się prawdopodobnie pojęciu podróży i wiadomości, ale taki to i ze mnie podróżnik.
Grzeszczeszyn obrócił się do mnie i zagadnął zdawkowo:
— Jakże się powozi?
— Iee, tak sobie — jedzie się, powolutku, kochany panie.
Pokiwał głową ze zrozumieniem. Milczeliśmy. Spojrzałem spod oka na Wójcika. Zdawał się być jakiś zgaszony. Aby go rozerwać, zapytałem:
— Przepraszam pana, ja — wie pan... to młode pokolenie to ignoranci... ale czy pan wydał coś w książce?
Przechylił się w siodle, okrył twarz powagą, i przymrużył oczy jakby coś obliczając:
— Proszę pana... zaraz... pierwszą powieść wydałem w dwudziestym drugim roku... tak, była to rzecz o legjonach... ale wydałem ją pod pseudonimem...
— Więc widzi pan! — zawołałem nieopanowanie — jakież to było pseudonium,
— Władywój — panie! To też panu nic nie mówi. Pisałem
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.