— Powiedz, że Wójcik przyjechał i jeszcze dwuch, a my tu zaczekamy!
— Co macie czekać, zaraz wam portung otworze... No, wjeżdżajta!
Zsiedliśmy z koni i nie przywiązując ich, podeszliśmy do człowieka stojącego w progu.
— Ano, to Wójcik!... A ten drugi? — Grzeszczeszyn! U, tegom to dawno nie widział! Pana to nie znam, — rzekł do mnie, podając mi dłoń. — Właźcie do środka, to wam baba jeszcze da co jedzenia. Jędruś, konie rozsiodłaj i wypuść je na portrerę, a siodła zanieś do pajora!
Weszliśmy do czystej i przestronej izby; oświetlała ją duża lampa naftowa, wzdłuż ściany stała ława, w rogu duży stół. Na ścianie wisiały dwie fuzje, na półce kilka rewolwerów.
Z kuchni wyjrzała niemłoda kobieta i dwunastoletnia dziewczynka. Podaliśmy im kolejno dłonie, poczem usiedliśmy przy stole i zapaliliśmy. Przedewszystkiem podano nam szimaron. Potyrała, wysoki, chudy chłop z wąsami i dziwnie łagodną twarzą o niebieskich oczach, zapytał nas flegmatycznie skąd i dokąd jedziemy, następnie dowiadywał się o ludzi z Tereziny. Na to wszystko odpowiadał mu Wójcik, aż wkońcu, znanym mi już zwyczajem, rozmowa zeszła na tematy społeczne.
Zaczęło się obrabianie na wszystkie boki Suchodolskiego i Janickiego. Do tej rozmowy żywo się wtrącił Grzeszczeszyn i gawęda potoczyła się żwawo, padały jakieś projekty, czasem się lekko przemówili, ale naogół zajęci byli sobą ogromnie. Zelżało nieco kiedy gospodyni przyniosła miskę jajecznicy, chleb razowy i talerze. Popijaliśmy surowem mlekiem i po apetycie Wójcika odgadywałem, że jeśli istotnie poszukiwał sensu życia, to właśnie miał go tuż pod nosem. Gadali jeszcze długo, poprzez drzemkę słyszałem rozmaite nazwiska między któremi czasem pulchnie zadźwięczało nazwisko konsula.
Wkońcu podnieśliśmy się do spania, wstałem również, za-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.