Grzeszczeszyn nagle przedstawił mnie swemu znajomemu, który podał mi niemiłym zwyczajem tubylców końce palców. Znajomość ta ożywiła mnie trochę, chociaż słowa nie przemówiliśmy do siebie, bo Brazyljanin dalej rozmawiał z Grzeszczeszynem. To co mówił, było bardzo nieciekawe; rozwlekłe, powoli wypowiadane zdania odpowiadały sennej atmosferze w wagonie. Mówił o pogodzie, o jakiejś bójce i o spadku cen na świnie. W monotonnie zmieszanym rytmie kół, w szmerze deszczu na szybach i przyciszonych rozmów, słowa jego ciekły, mazały się po wagonie. Otuliłem się „capą“, chłód parański dokucza mi w ostatnich dniach bardzo; czekam na to słońce brazylijskie, które „pali“. Teraz jest początek września, za dwa tygodnie zacznie się tutejsza „primavera“, narazie wieczorami opada przejmująca mgła, wydaje się wtedy, że można ją ugryźć jak kłębek waty. Podobno w grudniu, styczniu i lutym mają tu być wielkie upały; myślę o tem z utęsknieniem.
Jedzie z nami może osiem osób; liczba ta pomniejsza się lub powiększa pasażerami, którzy nie mogą usiedzieć na jednem miejscu, przełażą z wagonu do wagonu. Dwóch pochylonych negrów rozmawia szybko i cicho, z rękami opartemi na kolanach. Nie patrzy na siebie, jakgdyby każdy oddzielnie mówił do pustej, przeciwległej ławki. Dalej siedzi kobieta bardzo tęga ale młoda i o pięknych oczach. Wierci się u jej kolan kędzierzawa dziewczynka o śniadej twarzyczce; podchodzi co chwila do siedzącego o dwie ławki dalej żołnierza, kopie go i zmyka na stanowisko u kolan matki. Co kilka minut przechodzi wzdłuż wagonu, między ławkami, kierownik pociągu, olbrzymi mulat. Kładzie on dłoń na głowę dziecka, potrzyma trochę, potem chwyta za podbródek, odwraca się do matki i pyta o coś, co tyczy małej. Powtórzyło się to już z dziesięć razy. Odchodzi z uśmiechem, dziewczynka znów kopie żołnierza, który skolei częstuje ją pomarańczą, mała odmawia, znów kopie, trwa to już z pół godziny i niedobrze jest tam
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.