mnie powiadomił Wójcik. Trwała tu nieprzyjemna i jakby podejrzana cisza, a nastrój był taki, że gdyby w gąszczu traw świsnęła strzała i utkwiła mi w plecach, usunąłbym się z konia z uczuciem naturalności tego zdarzenia. Na słonecznym pasie, w oddali, pojawił się krępy człowiek w słomkowym kapeluszu. W rękach coś trzymał. Na nasz widok przystanął, jakby się namyślając, ale po chwili począł iść w naszą stronę.
— Bom dia compadre! — zawołał przyjaźnie Wójcik, skoro Indjanin nas mijał. Był niski i krępy, o wielkiej głowie, wąskich oczach i przypłaszczonym nosie. Jego żółtawe, matowe oczy łysnęły ku nam nieufnie. Był bosy, w obcisłych portkach, białych w różowe paski i w brudnej, płóciennej koszuli. W rękach plótł kapelusz ze słomy. Wyglądał jak opalony wieśniak i był djablo nieciekawy. Z pół godziny jechaliśmy kłusa, ale kiedy po lewej stronie pojawiła się płaska przestrzeń odgrodzona od drogi parkanem, porosła skarłowaciałemi krzakami, pełna badylów, z dużym krzyżem tuż przy parkanie, Wójcik zlazł z konia ze słowami:
— Zejdźcie panowie, bo tu jest cmentarz indyjski, pójdziemy go obejrzeć.
Uwiązaliśmy konie przy parkanie i weszliśmy przez furtkę na ziemię posępną i spiekłą, z nieruchomemi krzewami pomiędzy któremi widniały tu i ówdzie małe jamy, szczerzące się zbutwiałem drzewem. Trzeba było ostrożnie iść, żeby nie wpaść w któryś z tych otworów. Wójcik tłumaczył mi, że Indjanie chowają zmarłych w kuczki, w niegłębokich dołkach; tak, że powinniśmy zobaczyć całe szkielety. Zaczęliśmy myszkować, aż wreszcie napotkaliśmy jamę, przez którą było widać czaszkę i piszczele. Cmentarz ten wyglądał dziko i wstrętnie. Grzeszczeszyn poradził nam, żeby lepiej go opuścić, bo może przechodzić jakiś Indjanin, któremu może to się niepodobać. Szybko porobiliśmy zdjęcia i pojechaliśmy dalej. Nic tam ciekawego w gruncie rzeczy nie widziało się i zastanawiałem się czy warto było schodzić
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.